Szymon Hołownia: Last minute. 24 godziny chrześcijaństwa na świecie.

Trzy tygodnie przed naszym spotkaniem fundamentaliści wyrzucili z czwartego piętra znajomego Mariam, polecając mu, by pozdrowił Mistrza, z którym za chwilę się spotka.

Tu nie będzie żadnych obrazków. Nie mogę ujawnić miejsca spotkania. Muszę zmienić imiona, nie podawać nazwisk. Mariam była muzułmanką z dobrej egipskiej rodziny. Gdy się ochrzciła, jej matka doniosła o tym policji. Znęcano się nad nią psychicznie, grożono śmiercią, musiała uciekać z Egiptu. Dziś żyje pod zmienionym nazwiskiem w jednym z krajów Zachodu. To czystej wody mistyczka.

***

Wstrząsającą historię Mariam usłyszałem po raz pierwszy w Afryce, od zaprzyjaźnionych koptyjskich lekarzy, którzy zakładają misje medyczne, przychodnie i szpitale na całym kontynencie. Jako zblazowany europejski chrześcijanin wiedziałem co prawda, że moi bracia w różnych zakątkach świata miewają ostro pod górkę, ale tu po raz pierwszy miałem mieć do czynienia z osobą, która naprawdę w każdej chwili może zginąć tylko dlatego, że podobnie jak ja wierzy w Jezusa Chrystusa.

Trzy tygodnie przed naszym spotkaniem fundamentaliści wyrzucili z czwartego piętra znajomego Mariam, polecając mu, by pozdrowił Mistrza, z którym za chwilę się spotka. Chłopak leży sparaliżowany w szpitalu, sprawcy rozmyli się w powietrzu, policja jest bezradna. Nie dziwię się więc, że nikt nie umawia się ze mną na pewno, wszystko mamy potwierdzić na miejscu. Gdy docieram już do wskazanego miasta, muszę odczekać dzień w hotelu. Zanim będę mógł porozmawiać z Mariam, jestem „sprawdzany” przez delegację jej przyjaciół. Pomagają afrykańskie rekomendacje, ale i tak są ostrożni, gdyby wyznaniowi szaleńcy poznali obecną tożsamość i miejsce pobytu kobiety, która porzuciła islam i przyjęła chrześcijaństwo, koniec byłby szybki i łatwy do przewidzenia.

Mariam o sobie

Na pierwsze spotkanie wybieramy się wieczorem do baru sushi daleko na przedmieściach. Towarzyszy nam dziesiątka znajomych Mariam. Po kwadransie, uwolnieni od lęku, jesteśmy tym, kim jesteśmy naprawdę – braćmi i siostrami, którzy mogą cieszyć się spotkaniem nad sashimi z łososia. Widać, jak bardzo koleżanki i koledzy troszczą się o Mariam, która uciekając z Egiptu, porzuciła nie tylko najbliższych, ale i marzenia o karierze. Tu, gdzie jest, znowu musi studiować, z trudem wiąże koniec z końcem, może kiedyś założy własną firmę. Opowiadają mi o koptyjskim chrześcijaństwie, rozpowszechnionym w Egipcie i Etiopii, o którym Europejczycy nie mają zwykle zielonego pojęcia. Kościół w Egipcie miał założyć święty Marek. Dziś to jeden z tak zwanych ortodoksyjnych Kościołów wschodnich (inne to między innymi Kościół syryjski, malankarski czy ormiański), które nie uznały postanowień soboru w Chalcedonie, gdzie posprzeczano się o relację Boskiej i ludzkiej natury Chrystusa. Trudno ocenić, czy chodziło bardziej o teologię, czy o politykę (tarcia między Grekami a Egipcjanami, niemądre ruchy Bizancjum wobec Egipcjan), obecnie sytuacja przypomina zdaje się tę, jaka panuje w rodzinie, gdzie wnuki nie mają pojęcia, o co pokłócili się prapradziadkowie. Orientalni chrześcijanie prowadzą więc dziś zaawansowany dialog ekumeniczny z prawosławiem i katolicyzmem, nie można więc wykluczyć, że za dziesięć czy piętnaście pokoleń będziemy mogli przyjmować Komunię w ich kościołach i vice versa (teoretycznie my u nich przyjmować Komunię możemy, choć oni nie są zbyt skłonni, by nam jej udzielać, inaczej rozumieją Kościół).

Gadamy o sytuacji koptów w nowych warunkach po egipskiej rewolucji, zastanawiamy się, czy z kraju uciekną wszyscy chrześcijanie, którzy czują na swoich plecach gorący oddech nowych czasów. To, co moi rozmówcy mówią o kontaktach z niektórymi wyznawcami Proroka, dla całej reszty, olbrzymiej większości autentycznie wierzących i pragnących pokoju muzułmanów z pewnością miłe nie będzie. Mariam i jej współwyznawców nie krzywdzi jednak przecież Allah, nie krzywdzi islam, krzywdzą ich spętani obsesjami, lękiem i własną niewiedzą ludzie, dla których religia to często pretekst do robienia brudnej polityki. A to, co robią, naprawdę woła o pomstę do nieba – podobnie jak wołało o nią to, co guamskim Chamorro robił nie Chrystus, nie Kościół, a nadgorliwi wyposażeni w krzyże żołnierze. W trakcie opowieści dostrzegam, że moje pytania nie wnoszą nic istotnego, brzmią idiotycznie. Porzucam przepytywanie, zamieniam się w słuch. W osłupienie wprawia mnie fakt, że ta dziewczyna nie nawróciła się pod wpływem jakiejś chrześcijańskiej społeczności, pierwsi chrześcijanie, do których trafiła, dla jej własnego dobra kazali jej się wynosić. To sprawa między nią a Bogiem, którego szuka i który jej szuka do szaleństwa. Pozostawiając na jej drodze znaki, których słuchacz albo zwyczajnie może jej zazdrościć, dochodząc do wniosku, że ma do czynienia z mistyczką, albo niedowierzać. Tylko co to niedowierzanie zmieni?

Mariam o sobie

Urodziłam się w Aleksandrii, w muzułmańskiej rodzinie, zostałam wychowana jako muzułmanka, ale wysłano mnie do szkoły prowadzonej przez katolickie zakonnice. Moi rodzice rozwiedli się, mieszkałam z mamą, tato wyprowadził się do Kairu. Miałam po dwójce rodzeństwa z nowych małżeństw rodziców.

Już kiedy byłam dzieckiem, Bóg przygotowywał mnie do tego, żebym odkryła Go w chrześcijaństwie, choć wtedy nie miałam jeszcze o tym pojęcia. Wyobraź sobie, że po każdym egzaminie do następnej klasy śnił mi się ksiądz, który wręczał mi świadectwo z promocją. Po przebudzeniu mówiłam mamie: „Chyba mi się udało”. Mama dzwoniła do szkoły i okazywało się, że rzeczywiście jest sukces. Kiedy to stało się regułą, zaczęłam pytać Allaha na modlitwie: „Dlaczego ksiądz? Dlaczego dajesz mi znaki za pośrednictwem niewiernego?”.

Kiedy skończyłam przedszkole, moja mama złożyła podanie o przyjęcie mnie do szkoły katolickiej, bo katolickie szkoły w Egipcie są na bardzo wysokim poziomie. Poszłyśmy tam w dniu, w którym chrześcijanie sprawowali liturgię. Mama kazała mi czekać na dyrektora, który właśnie był w kościele. Z zasady starałam się jej słuchać, ale nie tym razem – weszłam do kościoła. Podeszłam do samego ołtarza, bo zafascynowało mnie rozdzielanie Komunii, poczułam, że też chcę dostać to, co inni tam dostają. Mama wbiegła za mną, próbowała mnie złapać, inni ludzie też próbowali, ale ja tak się darłam, że aby nie robić jeszcze większego zamieszania, w końcu mi odpuścili. Szłam więc w procesji do Komunii, a gdy przyszła moja kolej, ksiądz spojrzał na mnie i powiedział krótko: „Nie”. Wybiegłam z kościoła, rozpłakałam się, do dziś pamiętam to uczucie złości, zawodu, jakiejś kosmicznej niesprawiedliwości. Zostałam odsunięta od czegoś, czego bardzo mocno pragnęłam, choć nie miałam pojęcia, co to jest. Całe moje wnętrze było tym poczuciem, jakby odebrano mi światło, tlen, wolność.

Bóg nadal prowadził mnie do siebie. Kiedy byłam w trzeciej klasie, koledzy wytłumaczyli mi, że w ciągu Wielkiego Tygodnia nie oglądają telewizji, ponieważ Jezus ich kocha, oni Jego też i robią to dla Niego. Zachodziłam w głowę, kim jest ten Jezus, dlaczego ja nie mam o Nim zielonego pojęcia i On nawet pewnie nie wie, że ja też mogłabym nie oglądać dla Niego telewizji. Byłam strasznie zazdrosna o tę ich relację. Pamiętam, że kiedy byłam w ósmej klasie, bardzo spodobała mi się melodia jednej z chrześcijańskich pieśni, poprosiłam kolegów, żeby mnie jej nauczyli. Byli przerażeni, w końcu jednak ulegli. Pierwsze słowa brzmiały „Klękam pod krzyżem”. Dla muzułmanina w Egipcie śpiewanie czegoś takiego oznacza wyrok śmierci, ale ja zachwycona zaczęłam uczyć tej pieśni wszystkich, którzy jeszcze jej nie znali, po czym cała podekscytowana odśpiewałam ją mamie. Osłupiała. Gdy wróciła jej mowa, zaczęła na mnie krzyczeć, że to niewierność, że to skandal. Odpowiedziałam, że na pewno się myli, bo to niemożliwe, żeby sprzeciwiało się Bogu coś, co jest tak piękne i daje tyle wewnętrznego pokoju. Mama była jednak wtedy wulkanem w stanie erupcji, więc dla świętego spokoju obiecałam jej, że nie będę się już więcej uczyła tych pieśni, co oczywiście nadal robiłam, tyle że w konspiracji. A później uczyłam ich i chrześcijan, i muzułmanów.

Wśród uczniów nie było wielu muzułmanów, wśród nauczycieli więcej, siostry prowadzące szkoły nie miały po prostu wystarczających kadr. Kiedy przychodził czas na lekcje religii, byliśmy rozdzielani, każdy szedł w swoją stronę. Na moich lekcjach zdarzało mi się wstać i powiedzieć, że historia, którą opowiada nasz nauczyciel, wydaje mi się idiotyczna i że naprawdę trzeba być niespełna rozumu, żeby wierzyć w takie rzeczy. Kiedyś po lekcji zapytałam go, czy jeśli ktoś nie wyznaje islamu, to Bóg się na niego złości? Odpowiedział pytaniem: „A ty nie wyznajesz islamu?”. Ja mu na to: „Nie, już nie”. On chyba nie chciał mnie odstraszyć, więc odpowiedział, że Bóg nie gniewa się na mnie, nawet jeśli w coś nie wierzę. Wtedy nabrałam zaufania do swojej intuicji – jeśli czułam, że coś przynosi mi głęboki wewnętrzny pokój, to wiedziałam, że musi być od Boga, gdy czułam niepokój, coś mi się nie zgadzało, ale nie tyle na intelektualnym, ile na egzystencjalnym poziomie – wiedziałam, że to jest złe. Dziecko nie rozumie, dlaczego w świecie dorosłych można zginąć za śpiewanie Bogu pięknej piosenki. Gdy jedna z mam chrześcijańskich uczennic dowiedziała się, że uczę się od niej pieśni, zrobiła wielką awanturę, przyleciała do szkoły i krzyczała, że przecież każdy ma swoją religię, żebym odczepiła się od ich córki. Panicznie się bała, że ktoś mógłby donieść policji, że w tej szkole rodzice za pośrednictwem dzieci nakłaniają muzułmanów do konwersji. Cała ta sytuacja bardzo mnie zabolała, czułam się koszmarnie zraniona.

Miałam też wtedy prywatnego nauczyciela, chrześcijanina, który douczał mnie w domu. Bałam się go, bo był bardzo surowy, często na mnie krzyczał. Akurat tego dnia miał ze mną lekcje, zapytał, dlaczego płaczę. Byłam pewna, że wszyscy dorośli już zawsze będą na mnie źli, gdy będę im mówiła prawdę, ale on nalegał, więc w końcu mu powiedziałam. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział: „Nie martw się tym, trzymaj się, jeśli to jest to, co naprawdę chcesz robić, ucz się tych piosenek i nie przejmuj się innymi”. Dopytywał, czego się nauczyłam. Jedna z tych piosenek była po francusku, więc w ramach lekcji przełożyliśmy ją na arabski. Do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia. Mama była w sąsiednim pokoju. Gdyby doniosła na policję, że jakiś chrześcijanin naucza muzułmanina, zabiliby go na miejscu. Nie przesadzam. Nie znajdziesz tego w kodeksach, ale tak to wygląda w praktyce. Jeden z moich przyjaciół został zabity. Doniesiono na niego, tajna policja wzięła go w obroty. Później poinformowali, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. W tej służbie jest specjalny wydział do spraw religijnych. Kiedy zostałam chrześcijanką i pierwszy raz się do mnie przyczepili, oficer, który mnie przesłuchiwał, powiedział wprost: „Nie muszę robić jakiegoś wielkiego śledztwa ani czekać na specjalne rozkazy. Mogę cię zabić tu, na środku ulicy i nic mi się nie stanie”. Wtedy jednak nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Krótko po tym wydarzeniu z nauczycielem miałam sen. Byłam na statku, był koszmarny sztorm, sceny jak z Titanica, ludzie wypadali za burtę, krzyczeli. Dziób się wynurzał, rufa tonęła, bałam się, bo moja kajuta była właśnie na rufie. Jedyne, o czym myślałam, to że muszę wrócić do kajuty po czyjś portret. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że to obraz Jezusa Miłosiernego, ikona, którą później bardzo polubiłam. Mam wrażenie, że On na tym obrazie bardzo przypomina Maryję, ma wiele jej cech, rzadko uświadamiamy sobie, że to przecież jest jej Syn.

Próbowałam zabrać ten obraz, ale był wielki, nie dałam rady go utrzymać, wpadł do wody. Mam astmę, więc nie mogę nurkować, ale pomyślałam, że trudno, najwyżej zginę z tym obrazem, ale na pewno nie zostanę bez niego. Wypłynęłam na powierzchnię na ostatnim oddechu. Pobiegłam z obrazem na górny pokład i okazało się, że statek przestał tonąć, świeci słońce, wszystko jest w porządku. Byłam sama. Nie martwiłam się jednak, chodziło mi tylko o ten obraz, gdy był przy mnie, dawał mi pokój. Opowiedziałam ten sen mamie. Odczytała to jako znak, że zdam egzamin. Opowiedziałam też tę historię jednej z chrześcijańskich mam. Ona z kolei powiedziała mi, że podobną historię opisano w Ewangelii: Jezus spał w łodzi, wokół szalała burza, a gdy uczniowie Go obudzili, wszystko się uciszyło. Pomyślałam: co za zbieg okoliczności – śnię o historii, która już została opisana w książce, występuje w niej ktoś, kto już wcześniej dawał mi jakieś sygnały.

Kiedy poszłam na uniwersytet, zapytałam o to kolegę, który później stał się dla mnie kimś więcej niż bratem. Przez pierwsze dwa lata studiów po prostu się kumplowaliśmy, później zaczęliśmy gadać o religii. Na trzecim roku zdecydowałyśmy z koleżankami, że czas zrobić z Girgisa muzułmanina. Taki fajny facet, ma tylko jedną wadę – jest chrześcijaninem, szkoda by było, żeby przegrał swoją wieczność.

Czy to znaczy, że jako muzułmanka jednak byłam religijna? Moja religijność ograniczała się wówczas do przekonania, że Bóg jest na mnie bardzo zły. Czułam, że kłopot jest ze mną, nie z islamem. Moja najbliższa przyjaciółka, Justina, która później ochrzciła się razem ze mną, modliła się pięć razy dziennie, czytała Koran, była wzorową muzułmanką, choć tak jak ja nie nosiła hidżabu. To Justina, wtedy jeszcze Fatima, zaczęła rozmawiać z Girgisem. Swoją żelazną argumentacją wpędził ją w zakłopotanie, przyszła później do mnie i mówi: „A może chrześcijaństwo ma rację?”. Nie wierzyłam własnym uszom. Pierwsza rzecz, którą wtedy poczułam, to że serce skacze mi z radości, czułam, że to się wreszcie zaczyna dziać! Ale umysł mówił: Jak ona może być taka głupia? Przecież to bez sensu! Stwierdziłam, że pójdę i rozłożę go na łopatki.

Byliśmy z Girgisem w jednej grupie, tak się złożyło, że tego dnia wszyscy wykręcili się od zajęć, zostaliśmy sami. Czułam, że Bóg chce przeze mnie coś mu powiedzieć, ale nie mogłam nic z siebie wydusić. W końcu wydukałam: „Wiesz, po co Bóg nas stworzył?”. Girgis uśmiechnął się i mówi: „Ja wiem, dlaczego Bóg mnie stworzył, ale ty nie masz zielonego pojęcia, po co stworzył ciebie”. Wkurzyłam się na niego, ale on spokojnie kontynuował: „Wyobraź sobie, że mężczyzna i kobieta kochają się, chcą powołać na świat dziecko, dać mu imię, podzielić się wszystkim, co mają, sprawić, żeby żyło. To tylko odbicie tej miłości, jaką Bóg ma dla mnie, z jaką mnie stworzył. A dlaczego stworzył ciebie?”. Miałam w głowie werset Koranu: „Stworzyliśmy człowieka, żeby nam służył i żeby się do nas modlił”. Zanim zdążyłam to powiedzieć, Girgis wypalił: „Tak, wiem, Bóg stworzył cię, żebyś mu służyła. Więc ciebie stworzył jako służącą, a mnie jako syna. Bóg ma dość aniołów, żeby mu służyły, nie jest tak wyniosły i pyszny, żeby potrzebował jeszcze nas, abyśmy Mu oddawali cześć”.

To, co mówił Girgis, bardzo we mnie rezonowało, bo to były pytania, które zadawałam sobie już wcześniej. Kiedy ktoś je przy mnie stawiał, od razu myślałam: „Wow, ten ktoś ma takie same troski jak ja, to samo go dotyka”. Teraz też to czułam, ale byłam zła na Girgisa. W końcu jestem muzułmanką, jak on może sugerować, że islam się myli? Zapytałam go więc, po co Bóg miałby schodzić na ziemię, jak chcą chrześcijanie, żeby nas zbawić? Skoro jest wszechmogący, nie mógł tego wszystkiego zrobić z góry? Girgis odparował: „Oczywiście, że tego nie zrozumiesz, bo dla ciebie Bóg jest tak odległy, że ci się to nie mieści w głowie. Opowiem ci historię. Pewien król miał niepełnosprawnego syna. On królował na tronie, a syn siedział na wózku, obsługiwany przez dworzanina. Król widział przez okno, jak syn bawi się ze służącym, gdy jednak ten gdzieś na chwilę zniknął, syn pogrążony w zabawie zsunął się z wózka i wpadł do basenu. Król miałby nie wstać z tronu, żeby go ratować? Powiedzieć, że to nie jego sprawa, niech się martwi służący? Czy przez to przestałby być królem? Nie wkurzaj się na mnie, ale czy zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego islam rozprzestrzenia się po świecie za pomocą miecza?”. Żachnęłam się: przecież my robiliśmy tylko nacięcia, przecinki, wycinaliśmy otwory, nie chcieliśmy nikogo nawracać na siłę, ale otworzyć ludziom drogę do prawdy! Girgis mówi: „Tak, a co z tymi, którym dajecie wybór – albo islam, albo nie zaznasz spokoju, zabijemy ciebie i twoją rodzinę?”. Strasznie się wzburzyłam, tłumaczyłam mu, że to wszystko wynika z chęci, żeby wszyscy ludzie się zbawili. Zdenerwowałam się na tyle, że uderzyłam go w twarz. A on ze spokojem odpowiedział: „Sama widzisz, że nie masz argumentów, więc używasz siły. Podobnie bywa w twojej religii”. Ten jego spokój bardzo mnie zmieszał, postanowiłam to wszystko gruntownie przemyśleć. Powiedziałam Girgisowi, że od tej chwili poświęcę cały swój czas na ustalenie, kto ma rację. Jeśli chrześcijaństwo – zostanę chrześcijanką. Jeśli islam – do końca życia będę walczyła z chrześcijanami. A on będzie pierwszy.

Z Justiną ostro wzięłyśmy się do roboty. Poszłyśmy ze swoimi wątpliwościami na uniwersytet, chodziłyśmy po meczetach w Aleksandrii, ale nikt nie był w stanie nam odpowiedzieć. Byłyśmy naprawdę wszędzie, dotarłyśmy nawet na słynny uniwersytet Al-Azhar w Kairze, kuźnię islamskich intelektualistów, gdzie przyjeżdżają ze swoimi pytaniami ludzie z całego świata. Spotkałyśmy tam trzech imamów, na wszystko odpowiadali: „Nie wiemy”, „Może Bóg tak dopuścił”. Poczułam, że tracę życie. Wściekłam się na nich i mówię: „Jak to jest? Spędziliście całe życie, studiując jedną książkę, i teraz nie umiecie mi odpowiedzieć, gdy o nią pytam?”. Oni na to: „Zastanów się, kto ci miesza w głowie, że zadajesz takie pytania”. Odpowiedziałam im: „Jeśli wy nie umiecie odpowiedzieć na pytania, od kogokolwiek by nie pochodziły, to jaką wartość ma cała ta wasza nauka?”. Wzięłam Justinę na bok i mówię jej: „ok, a więc islam nie ma racji”. W naszym życiu zaczął się niesamowity tydzień – tydzień bez religii. Nie wierzyłam w nic. Zaczęłam myśleć, że może po prostu nie ma Boga. Ale musi przecież być coś, co stworzyło ten świat. Możemy nazwać to Bogiem. A skoro ów Bóg stworzył nas tak, że umiemy mówić i myśleć, sam pewnie też jest w stanie mówić i myśleć. Bo jeśli nie miałby tej umiejętności, my też byśmy jej nie mieli. Jeśli zaś mówi, to jest w stanie znaleźć słowa, żeby zakomunikować nam, gdzie i kim jest. Jeśli więc chcemy Go znaleźć, musimy szukać Jego słów, ustalić, gdzie one są. Przyglądałyśmy się temu, co mówi buddyzm, judaizm. Miałam poczucie, że te religie mówią, jak odnaleźć się w społeczności, jak być dobrym człowiekiem. Zajmują się biednymi i cierpieniem świata, ale nie mówią, jak porozumieć się z Bogiem. Pamiętaj, że miałam wtedy osiemnaście lat.

Jak szukałam? Boże, błogosław internet! W końcu ustaliłyśmy z Justiną, że w grę wchodzi albo judaizm, albo chrześcijaństwo. Wymyśliłyśmy, że znajdziemy księdza, który wyjaśni nam Stary i Nowy Testament, jeśli spodoba nam się Stary – zostaniemy żydówkami, jeśli Nowy – chrześcijankami. Postanowiłyśmy pójść do nowego kościoła, który budował się w okolicy, by nie spotkać znajomych muzułmanów ani chrześcijan, bo gdybyśmy jednak nawróciły się na chrześcijaństwo, muzułmanom mogłoby być przykro, a chrześcijanie zostaliby zabici za prozelityzm. Później okazało się, że obie codziennie idąc na wykłady, obserwowałyśmy ten kościół, odnotowywałyśmy wszystkie nowe piętra, wieżyczki, krużganki. Kiedy przeszłyśmy próg, Justinę ogarnęła panika: „Co tu robimy, nie wolno nam, nikogo tu nie znamy”. Uspokajałam ją: „Wchodzimy i próbujemy. Jeśli nic tam nie będzie, to znaczy, że to nie jest droga do Boga, jeśli jest – Jego słowa same do nas przyjdą, nie będziemy nawet musiały szukać”.

Zobaczyłam plątaninę schodów: do góry, w dół, w lewo, w prawo. Sama zaczęłam już wątpić, gdy nagle znikąd pojawił się człowiek mówiący: „Tutaj, tędy”. Weszłyśmy na wskazane schody, a tam zakonnica, krzyczy na nas: „Dlaczego się spóźniłyście? Msza się kończy!”. Wielokrotnie byłam później w tym kościele, ale nigdy już tej siostry nie spotkałam.

Przerażone weszłyśmy na liturgię, poczułam, jak serce skacze mi z radości. Pomyślałam: Wreszcie jestem, dotarłam. Spojrzałam na Justinę, płakała. Nie wiedziałyśmy, jak nazywa się ksiądz, z którym miałyśmy rozmawiać. Człowiek stojący obok nas nagle się odwrócił i powiedział: „Ojciec Szenuda skończy odprawiać liturgię za dziesięć minut, poczekajcie na niego”. Powtórzył to dwa razy. W czasie komunii, gdy wierni recytowali teksty hymnów i pieśni, szepnęłam Justinie: „Gdybym miała śpiewnik, odmawiałabym je razem z nimi”. W tej samej chwili diakon służący przy ołtarzu wziął do ręki śpiewniki, nikomu nic nie rozdając, podszedł prosto do nas, podał nam książki i powiedział: „Strona trzydziesta siódma”. Kiedy liturgia dobiegła końca, celebrans rozdawał święty chleb wiernym, (w Kościołach wschodnich po Eucharystii wierni dostają te części chleba, które nie zostały konsekrowane – przyp. s.h.). Gdy skończył, rozglądał się po kościele, jakby czegoś szukał. W końcu wskazał na mnie i pokazał, żebym podeszła po chleb, odpowiedziałam „Nie”. Po mszy mówię mu: „Jesteśmy muzułmankami i chcemy dowiedzieć się czegoś o chrześcijaństwie”. Zaprosił nas na rozmowę za kilka dni. Wyszłyśmy z kościoła, rozpierało nas szczęście, chodziłyśmy po ulicach bez celu. Justina mówi: „Dlaczego nie wrócimy do kościoła?”.

Pobiegłyśmy, kościół był pusty. Było mi zimno. Poczułam, że nagle ktoś za mną zapala świeczkę. Obejrzałam się, nikogo tam nie było, ale nie było mi już zimno. Kiedy usłyszałam: „Musimy iść”, ktoś jakby nagle tę świeczkę zdmuchnął.

Przez rok chodziłyśmy do księdza, rozmawiałyśmy, zadawałyśmy pytania. W końcu powiedziałyśmy: „Chcemy zostać ochrzczone”. On na to: „Nie ma takiej opcji. Przecież wy nadal prawie nic nie wiecie o Biblii”. Odpowiedziałam mu, że nie chodzi nam o doktorat z teologii, zresztą ci ludzie w kościele też go nie mają, prosiłam, żeby pozwolił nam zostać chrześcijankami, a wiedzę uzupełnimy później. Namawiałyśmy go jeszcze długo, aż któregoś dnia sięgnęłam po argument ostateczny: „Przecież jeśli umrzemy nieochrzczone, nie będziemy miały życia wiecznego”. Ksiądz odpowiedział: „W ciągu tego roku stałyście się więcej niż moimi dziećmi, bardzo was kocham, ale jeśli dziś was ochrzczę, jutro ktoś was zabije”. Mówię mu: „Więc wyobraź sobie, że dziś się rozstajemy, ty nadal jesteś księdzem, my muzułmankami, nie spotykamy się aż do śmierci. I wtedy ty idziesz do nieba i patrzysz, jak my idziemy do piekła, bo ty bałeś się nas ochrzcić na świecie, który i tak przeminie. Nie bój się za nas, śmierć i tak przyjdzie, teraz czy później. Jeśli nawet nas zabiją, wiemy, gdzie chcemy iść”. Dopiero wtedy się zgodził.

Nie powiedział nam, kiedy zostaniemy ochrzczone, po prostu któregoś razu pozwolił nam być na liturgii od początku. Przed liturgią zobaczyłyśmy białe szaty i wtedy myślałam, że oszaleję z radości. Pierwsza do chrzcielnicy weszła Justina i o mało się nie zabiła, poślizgnęła się, upadła, mogła uderzyć głową o marmur, wszyscy polecieli ją ratować, a ona jakby nigdy nic wstała i weszła do chrzcielnicy jeszcze raz. Mówiła, że czuje, jak jakaś siła ustawia jej nogi z powrotem. Kiedy ja się wynurzyłam, poczułam, jakby coś do mnie dodano, nie umiałam tego opisać. Było w tym poczucie bycia niegodną, radość, osłupienie. Moja suknia chrzcielna leżała idealnie, jakby szyta na miarę. Odebrałam to jako przesłanie od Boga: „Dam ci wszystko, czego potrzebujesz”. Kiedy ksiądz chrzcił mnie i po raz pierwszy usłyszałam swoje nowe imię, poczułam, że to moje prawdziwe imię, które Bóg zapisał kiedyś w księdze życia, a dziś dostaję je z powrotem.

Dwa lata po moim chrzcie spotkałam w kościele muzułmankę, panią po sześćdziesiątce, po chwili wszyscy zaczęli mnie szukać. Wchodzę do biura księdza, a ta kobieta patrzy na mnie i krzyczy: „To ta?! Jeśli ksiądz nie ma dla mnie czasu, to niech powie jak człowiek, a nie wykręca się smarkulą!”. Przedstawiłam się. Kobieta zamarła, zaczęła płakać. Po kilku chwilach zaczęła opowiadać. Kiedy miała dwadzieścia lat, śnił jej się ten kościół, którego wtedy jeszcze nie było nawet w planach. Weszła do środka, ale diabły zatrzymywały ją, rzucały nią o ziemię. Przy wejściu do kościoła wisiała wielka ikona Maryi, ta kobieta modliła się, prosząc o pomoc. Maryja wyszła z tej ikony w promieniach światła, wszystkie diabły natychmiast zniknęły. Powiedziała: „Nie martw się, przyjdziesz do tego kościoła, a ktoś, kto ma na imię tak jak ja, nauczy cię drogi do Boga”. Poczułam, jak miękną mi kolana. Nie było mnie jeszcze na świecie, ba – nie urodzili się nawet moi rodzice – a Bóg już wszystko zaplanował. Pokochałam moje nowe imię jeszcze mocniej.

Mama rzecz jasna o niczym nie wiedziała. Oczywiście ktoś mógł jej donieść, ale zawierzyłam Bogu – jeśli On uzna, że bliscy mają się dowiedzieć, to się dowiedzą. Przypomniałam sobie, co kiedyś mówił nam Girgis. Że jest w stanie rozróżnić na ulicy chrześcijanina od niechrześcijanina, bo ludzie, którzy mają Ducha Świętego, są do siebie podobni. Kiedy zaraz po chrzcie poszłam na wykłady, pierwszą osobą, którą spotkałam, był właśnie Girgis. Najpierw zaczął mnie strofować, że się spóźniam, ale później przyjrzał mi się i mówi, że wyglądam inaczej. A może nałożyłam makijaż? Nie, ja nigdy się nie malowałam. Za chwilę podeszła do nas Justina. Girgis osłupiał, bo ona też wyglądała inaczej. Nazwał mnie moim poprzednim imieniem, mówię mu: „Ale ja mam na imię Mariam”. Zostawiłam go w tym stanie.

Kiedy po chrzcie wróciłam do domu, była tam już cała moja rodzina. Mimo że nie było żadnego święta, zeszli się wszyscy krewni. Wydało mi się to dziwne. Śmiali się, żartowali, gdy weszłam, wszyscy zamilkli, zaczęli gapić się na mnie i mówią: „Co się z tobą dzieje? Wyglądasz jak jakaś chrześcijanka!”. Poczułam, jakby Bóg mówił do mnie: „Jesteś moja, należysz do mnie”. Odpowiedziałam: „Naprawdę wyglądam jak chrześcijanka? To chyba nie jest tak źle?”. Nikt nie zaśmiał się z mojego żartu.

Przez trzy lata prowadziłam podwójne życie. W kościele byłam chrześcijanką, poza kościołem muzułmanką. Do meczetu i tak nigdy nie chodziłam, bo moja rodzina nie była zbyt religijna, na modlitwy chodzili tylko mężczyźni. Większy kłopot miała Justina, nadal wykonywała wszystkie modlitewne gesty, pięć razy dziennie kłaniała się, biła pokłony, ale odmawiała wtedy po cichu chrześcijańskie modlitwy, recytowała psalmy. Miała też ze sobą małą Biblię schowaną w futerale na telefon komórkowy.

Pokłóciłam się na dobre z mamą i wyprowadziłam do mieszkania, które zostawił mój ojciec, przeprowadzając się do Kairu, gdy objął ważne stanowisko państwowe. Mogłam więc praktykować również w domu. Zaczęłam udzielać się w kościele. Miałam wykłady wyjaśniające, czym różnią się Koran i Biblia, a gdy ktoś mnie pytał, skąd to wiem, mówiłam, że nauczyłam się na koptyjskim uniwersytecie. Pracowałam ze starszymi i chorymi, uczyłam w szkółce niedzielnej. Po trzech latach popełniłam błąd. Pracowałam wtedy w firmie razem z moją daleką kuzynką, ona pewnego dnia zwróciła mi uwagę, że nie powinnam wysyłać pewnego e-maila, bo firma straci kilka tysięcy dolarów. Ale ja już go wysłałam. Byłam zdenerwowana, wypsnęło mi się to, co w takich sytuacjach mówią u nas chrześcijanie: „Na znak krzyża świętego”. Popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Zresztą chyba wszyscy wokół wiedzieli już, co się święci. Wcześniej klęłam jak szewc, teraz przestałam przeklinać, wykręcałam się od zamążpójścia, teraz gdy kuzynka doniosła wszystkim, że mówię jak chrześcijanka, układanka się domknęła. Moja mama wpadła w szał, kazała swoim służącym mnie śledzić. Weszli do mojego mieszkania pod pretekstem sprzątania, wynieśli moją Biblię, książki, krzyże. A mama przekazała to tajnej policji. Tej, która torturuje, porywa, prześladuje.

Jak mogła to zrobić? Wiedziała, że mam twardy charakter, że nie jest łatwo mnie przestraszyć. Pomyślała więc pewnie, że gdy zafunduje mi taki szok, na pewno się złamię i przybiegnę do niej po pomoc. Miała wiele możliwości, nasza rodzina była mocno osadzona w strukturach władzy, byli w niej urzędnicy prezydenta, generałowie policji, szefowie różnych służb.

Jasne że się bałam. Ale strach to jeszcze nie powód, żeby zmieniać zdanie. Policja założyła mi w mieszkaniu i na telefonach podsłuch. Prawdopodobnie miałam tam również kamery. Jak się o tym wszystkim dowiedziałam? Pewnego dnia zadzwoniła do mnie do pracy, nie na komórkę, przerażona Justina i poleciła mi natychmiast przyjść w miejsce, gdzie widziałyśmy się ostatnio. Żadnych imion, adresów, pełna konspiracja. Nasze mamy były przyjaciółkami, i Justina usłyszała, jak jej mama mówiła mojej, że nie powinna napuszczać na mnie tajnej policji, bo ci ludzie zrobią mi krzywdę. Justina poradziła mi, żebym nie wracała do domu, tylko od razu jechała do Kairu, do ojca, on ma immunitet, żadna służba nie może wejść do jego domu. W tym momencie zadzwonił ojciec, zapytał gdzie jestem. Mówię mu, że przyjadę do niego, on mi na to, że to świetny pomysł, bo moja matka robi wielką aferę, dzwoni do niego, krzyczy, jak mnie wychował i lamentuje, że teraz na pewno policja się o tym dowie. Oboje znaliśmy moją matkę i wiedzieliśmy, że to oznacza, że sama już na policję doniosła.

Natychmiast wsiadłam w autobus i pojechałam do Kairu. Mieszkałam u ojca przez tydzień, ale nic się nie działo, postanowiłam więc wrócić do Aleksandrii, zostawiłam w pracy mnóstwo otwartych spraw. Ojciec sugerował, żebym złożyła wypowiedzenie i natychmiast wracała do niego. Jeśli w tym czasie nic się nie stanie, będziemy wiedzieć, że nic mi nie grozi ze strony matki, a ja ułożę sobie życie w Kairze.

Gdy tylko dotarłam do Aleksandrii, zadzwonił na moją komórkę oficer tajnej policji. „Proszę do nas przyjść”. „Dlaczego?” „Bo prowadzimy dochodzenie i przesłuchujemy wszystkich o twoim nazwisku”. „Ale skoro zdobyliście mój numer, to poradzicie sobie z pewnością ze zdobyciem wszystkich innych informacji”. „Lepiej przyjdź”. Pytam, czy to groźba. On mi na to, że mogę to sobie odbierać jak chcę. Powiedziałam, żeby zadzwonił do moich wujków, bo sama do niego na pewno nie przyjdę. „Ale po co robić z tego wielką sprawę, po co mają się dowiedzieć, co ty wyprawiasz”. „Ale ja nie mam nic do ukrycia”. „Nie zmuszaj mnie, żebym po ciebie przyszedł”. „To jest groźba?” „Tak”. Więc ja mu na to: „W porządku, jeśli twoją pracą jest grożenie ludziom, to wykonuj ją rzetelnie i do końca, niech twój Bóg cię w tym prowadzi, a ja pójdę swoją drogą i może mój Bóg nie pozwoli ci mnie złapać”.

Wybiegłam z firmy, przed wejściem zobaczyłam tajniaka. Na szczęście tajniacy w Egipcie zawsze ubierają się tak samo, na brązowo, więc widać ich z daleka. Zobaczył mnie, ale stał jak słup, nie dostał jeszcze informacji, że ma mnie zgarnąć. Biegłam. Zmieniałam taksówki. Wyciągnęłam z telefonu kartę i baterię, żeby nie mogli mnie namierzyć. Wpadłam do kościoła, żeby ostrzec księdza, powiedzieć mu, żeby wyparł się nas, żeby chronił siebie i parafię. Odpowiedział mi: „Dziecko, o nas się nie bój, uciekaj, niech Bóg będzie z tobą”. Po tej wizycie uruchomiłam telefon, okazało się, że mój ojciec rozpaczliwie próbował dodzwonić się do mnie, kazał mi natychmiast przyjeżdżać do Kairu, bo policja jest zdeterminowana, żeby mnie złapać. Nie wiem jakim cudem udało mi się dostać do Kairu.

W domu ojca spędziłam w zamknięciu dziesięć miesięcy. Nie mogłam wyściubić nosa na zewnątrz. Jadłam, spałam, surfowałam w internecie, znajomi z sieci byli dla mnie wtedy jedynym ludzkim oparciem. Biblię rozerwałam na części i schowałam w różnych zakamarkach, żeby w razie rewizji chociaż część ocalała. Przez tych dziesięć miesięcy oficer z Aleksandrii dzwonił do mnie codziennie, trzy razy, rano, w południe i wieczorem. Gdy nie odbierałam, dzwonił do mojego ojca. Budziłam się z jego głosem i z nim zasypiałam. Zdarzało się, że rozmawiał ze mną nawet kilka godzin. Bywało, że przy tej słuchawce płakałam. W końcu powiedziałam mu: „ok, skończmy to. Co zamierzasz zrobić? Zabić mnie? To zrób to teraz, bo ja już nie zniosę tych rozmów”. On mówi: „Zgłoś się na policję, zostaniesz u nas trzy dni, my sprowadzimy imamów, którzy specjalizują się w takich sytuacjach, pogadasz z nimi, a jeśli po tych trzech dniach nadal będziesz mówić, że jesteś chrześcijanką, zdecydujemy co dalej”. Odpowiedziałam: „Dobrze, zobaczysz, jak Bóg wykorzysta to dla swojej chwały”.

Kiedy wchodziłam do tego budynku, byłam przerażona, ale modliłam się, bo wiedziałam, że tylko mając w sobie pokój, będę w stanie odpowiadać im jak wolny człowiek. Modliłam się do Maryi i do świętego Jerzego: Nie zostawiliście mnie nigdy, więc teraz też nie możecie, bo to ważny moment. Nagle poczułam spokój, jak gdybym była w domu. Ten mój oficer dziwił się nawet, że jestem na takim luzie, przecież to policja, powinnam się bać.

Pierwszego dnia trzymali mnie do 4.30. Sprowadzili imama, który miał doktorat z teologii porównawczej judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Był bardzo zestresowany, w końcu wymiękł, stwierdził, że źle się czuje i już nie da rady. Następnego dnia zrobili mi wycieczkę na uniwersytet. Imamowie też jednak niemiłosiernie plątali się tam w zeznaniach. Widziałam, że mojemu oficerowi jest po prostu za nich wstyd. Po tym drugim dniu zapytał mnie: „I co, jesteś już przekonana?”. Odpowiedziałam mu: „Jeśli ty mi powiesz, że oni cię przekonali, to chętnie się zgodzę, że przekonali i mnie”. Nic nie odpowiedział, było mu po prostu głupio. Trzeciego dnia na posterunku czekał kolejny imam. Wiedziałam już, że stamtąd pewnie nie wyjdę, bo zamierzam im powiedzieć, że zostaję chrześcijanką. Wtedy stał się następny cud. Oficer ostrzegł mnie: „Wszystko, co tu mówisz, jest nagrywane, więc nie mów nic niewłaściwego, nie bluźnij”. Kiedy nadszedł moment ostatecznego pytania, zadał mi je i sam sobie odpowiedział: „Gratulacje! Słuszna decyzja!”. Patrzyłam na niego zdumiona i już miałam coś powiedzieć, ale z jego twarzy wyczytałam, że mam się zamknąć. On kontynuował: „Świetnie, to takie szczęście, że wracasz do islamu, jedź szczęśliwie i pozdrów tatę!”. Nie mogłam w to uwierzyć. Zapytałam: „Czyli co, puszczasz mnie, mogę jechać do ojca?”. Jego twarz mówiła mi, że jeśli powiem choćby jeszcze słowo, to zabije mnie nie za to, że jestem chrześcijanką, tylko za moją głupotę.

Skończyłam filologię francuską, znalazłam więc pracę jako nauczycielka języka w katolickiej szkole w Kairze. Niestety tam też wśród nauczycieli działało już kółko islamskich fanatyków, brat jednego z nauczycieli siedział w więzieniu za terroryzm. Po kilku miesiącach przełożona, która jako jedyna wiedziała o mojej historii, zorientowała się, że koledzy czegoś się domyślają, i poleciła mi natychmiast uciekać z miasta. Powiedziałam jej, że wolę śmierć niż siedzenie miesiącami w domu. Doradziła mi, żebym znalazła jakieś studia za granicą.

W międzyczasie do gry wkroczyła znów moja mama. Wymyśliła nieziemską intrygę. Przyjaźniła się wtedy z jednym z najbogatszych biznesmenów Egiptu. On znalazł mnie w Kairze i zaproponował, żebym pokierowała jego interesami we Francji, on opłaci wszystkie moje studia i cokolwiek chciałabym tam robić dodatkowo. Powiedziałam mu, że doskonale zdaję sobie sprawę, że ludzie biznesu nie robią takich przysług za darmo, a ja nie mogę mu dać tego, o co mu chodzi, więc żeby się ode mnie odczepił. On jednak nie dał za wygraną i w porozumieniu z moją mamą przygotował mi wszystkie dokumenty niezbędne do starania się o wizę.

I to znów okazało się opatrznościowe. Przyjaciele poznani przez internet, gdy siedziałam zamknięta w mieszkaniu ojca, znaleźli mi dobre studia. Następnego dnia wzięłam więc gotowy komplet papierów, które w innych okolicznościach musiałabym zbierać miesiącami, i poszłam do ambasady po wizę. Od dzieciństwa wiedziałam, że jeśli spotkam na ulicy księdza, to znak, że Bóg jest ze mną. Wiem, że pewnie nie chcesz mi już wierzyć, ale w ambasadzie w poczekalni siedział mnich. Spojrzał na mnie i natychmiast wyszedł. Wizę dostałam jeszcze tego samego dnia, czterdzieści osiem godzin później wyjechałam z Egiptu.

Od tej pory nie mam żadnych relacji z moją rodziną. Początkowo dzwoniłam do ojca, nie mówiąc mu, gdzie jestem, ale oni cały czas nalegali, żebym wróciła, żebym ułożyła sobie życie jako muzułmanka, wyszła za mąż. Jasne, że tęskniłam, ale widziałam też, jak na tych moich tęsknotach zaczyna grać szatan. Musiałam więc odciąć się od nich radykalnie, jak mniszka, która idzie do klasztoru. Mam dużo rodzeństwa, rodzice mają więc wsparcie. A jedyne, co mogę teraz dla nich zrobić, to modlić się, żeby odkryli Boga. Tylko tego ode mnie potrzebują i tylko to mogę im teraz dać.

Nie chcę zmienić się w żonę Lota, która nie jest w stanie ruszyć z miejsca, bo wciąż patrzy na to, co zostawia, co kochała. Chcę patrzeć na życie, które wybrałam. Wiem, że mój Bóg mnie nie zdradzi.

Dziś widzę Go zupełnie inaczej. Kiedyś stale żyłam w przekonaniu, że Bóg się na mnie gniewa, że jestem bardzo zła i muszę Go non stop o coś błagać. Mówiono nam, że Bóg jest miłosierny, a jednocześnie czytaliśmy, że każdy niewierny ma umrzeć, a gdy idziesz na wojnę, masz prawo ukraść dobytek i zgwałcić kobiety niewiernych. Sama słyszałam imamów, którzy lamentowali: „Gdzie stare dobre czasy, kiedy muzułmanie nie okradali siebie nawzajem, a właśnie niewiernych?”. W chrześcijaństwie mamy kochać nieprzyjaciół, a nie ich mordować i okradać.

To bardzo trudny nakaz. Mam wrażenie, że to jest poza naszymi ludzkimi możliwościami. Kochać tych, co nas prześladują, i modlić się za nich. Za gości z Bractwa Muzułmańskiego, z tajnej policji. Z drugiej strony – w Egipcie żyje nas piętnaście milionów, zawsze byliśmy mniejszością i zawsze ktoś nas prześladował, nie takich rzeczy już doświadczaliśmy. Wierzymy, że Bóg nas obroni i że przez to, czego doświadczamy, stajemy się silniejsi. W naszej słabości jest Jego siła.

Dlatego nie podnosimy miecza. Walczymy tylko modlitwą, co sprawia, że nasi wrogowie myślą, że jesteśmy słabi. A naszą siłą jest wyłącznie Bóg. W Księdze Izajasza napisano: „Błogosławiony Egipt, mój lud”. Przecież tu były pierwsze chrześcijańskie klasztory! Dziś coraz więcej z nas ucieka z kraju, ale Bóg nas ocali, nie mam co do tego wątpliwości.

Modlę się o to codziennie. Codziennie rozmyślam, uczestniczę w liturgii, czytam Biblię. Pamiętam o moich braciach i siostrach w kraju. Modlę się za Justinę. Jej rodzice zmusili ją do małżeństwa, wciąż musi więc prowadzić podwójne życie. Poznałam wielu ludzi, którzy gdy obudziły się w nich głębokie pytania i nie znaleźli na nie odpowiedzi w islamie, zostali chrześcijanami, żyją dziś poukrywani gdzieś w klasztorach, może właśnie tam umrą.

Czy ja, w mojej sytuacji, mogę jakoś głosić Chrystusa? Tak, tym, jak żyję. Tym, co zawsze było wyjątkową cechą chrześcijan, którzy nawet w najtrudniejszych czasach mieli siłę i nadzieję. Paradoksalnie trudniej jest ewangelizować słowami, wtedy musimy czekać, aż Bóg poruszy serce człowieka, inaczej on nie przyjmie tego, co mówimy. Jasne, że nie można zaniedbać rzucania nawet małych ziarenek. Ja sama, kiedy byłam muzułmanką, słyszałam od chrześcijan wiele o Nim, i choć wtedy nie byłam gotowa na ich przyjęcie, one w końcu we mnie wyrosły, gdy przyszedł właściwy czas.

Nie czuję się samotna. Dyskryminacja wcale nie musi oznaczać samotności. Trzeba jednak pamiętać, że siła zawsze pochodzi od Boga, nie od wspólnoty. I trzeba być uważnym. Każdy ma w życiu skarb, rzecz tylko w tym, by go szukać. Ja zawsze czułam, że Bóg mnie kocha. Nie znajdowałam Go jednak w Koranie. Kiedy masz świadomość, że na twoim polu zakopana jest perła, zaryzykujesz wszystko, żeby ją znaleźć. Bóg cię poprowadzi, czasem bardzo niepozornymi znakami. Gdy usłyszysz, że puka do drzwi, musisz tylko otworzyć, bo klamka jest od wewnątrz, a On nie ma natury włamywacza.

Kim jest dla mnie Jezus? Moim życiem. Moim bratem, moim ojcem, matką, braćmi i siostrami. Całą moją rodziną. Nie mam słów, żeby opisać, co do Niego czuję. Jestem Jego częścią, On jest we mnie. Dziś chcę żyć tylko tym, czego On ode mnie chce, czekać na to, że zaraz mnie wezwie. Dlaczego zaraz? Kiedy ktoś kogoś naprawdę kocha, nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł z tą osobą żyć. Bardzo bym chciała spotkać już Maryję, świętego Jerzego, wszystkich tych fantastycznych ludzi! Skoro tutaj dają mi taką radość, to co dopiero będzie tam! Maryja opiekuje się całą moją rodziną. Kiedy moja siostra wyszła za mąż, miała kłopoty z zajściem w ciążę. Przyśniła jej się Maryja, były obok kościoła, tam była woda, która miała ją wyleczyć. Zabroniono jej jednak wejść, odesłano do mnie. Gdy mi opowiedziała o tym, zaprowadziłam ją do kościoła. Popłakała się, bo to była ta świątynia z jej snów. Przyniosłam jej święconą wodę. Powiedziałam: „Matka Boża da ci dziecko”. Miesiąc później powiedziała mi: „Dokładnie od miesiąca jestem w ciąży”. To ciekawe, że Maryja objawiała się w naszej rodzinie chyba wszystkim, tylko nie mnie [śmiech]. Ale jest przecież moją matką.

Czy chciałabym mieć rodzinę? Bóg planuje wszystko. Kiedy byłam w czwartej klasie, dostałam bardzo dobrą ocenę z francuskiego. Moja mama powiedziała wtedy: „Świetnie, gratulacje, wyrośniesz na wspaniałą żonę!”. Odpowiedziałam jej wtedy: „Ale ja nie będę niczyją żoną. Dlaczego? Bo czuję, że coś zdarzy się w moim życiu i nie zobaczysz mnie jako czyjejś żony”. Mama oczywiście zaczęła płakać, pytać, jak mogę mówić takie rzeczy. Mnie samej zrobiło się głupio, ale w sercu czułam, że tak właśnie jest. Bóg prowadzi mnie dzień za dniem, to dużo lepsze, niż gdybym szła sama. Jasne, że mam marzenia, ale oddaję je Bogu. Teraz chcę skończyć studia. Chciałabym jakoś przyłożyć się do tego, żeby jak najwięcej ludzi Go poznało, ale jeszcze nie wiem jak.

Co mu powiem, gdy Go zobaczę? Nic. Po prostu się przytulę. W ciszy lepiej słychać bicie serca.

Źródło: kosciol.wiara.pl